czwartek, 28 kwietnia 2016

kraj na bonusie

Argentyny nie miałam w planach. Plany jednak ciągle się zmieniały i do Argentyny dotarłam, po dwudziestu czterech godzinach czekania na autobus z powodu zamkniętej granicy, a po dwunastu godzinach w wyczekanym autobusie znalazłam się w Salta. 
W Argentynie mają rzeczy, których dawno nie widziałam, na przykład dwupasmowe drogi, supermarkety, taksometry i jesień. 
Z tą drugą półkulą to jest śmieszna sprawa, choć tak oczywista. W Polsce właśnie zaczyna się wiosna, a tutaj liście spadają z drzew. Poza tym wakacje mają od grudnia do lutego, im dalej na południe tym zimniej, a na góry wspinają się od północnej strony, bo południowa jest stale obłożona grubym śniegiem. Niby to wszystko wiadomo, ale jednak zaskakuje. 
W Salta zakupiłam sportowe obuwie, coby zastąpić brzydkie i brudne buty skradzione na Atacamie, adidasy w stylu nie do końca argentyńskim. Według zasad tutejszej estetyki wszystko musi być wielkie i kolorowe. Buty na platformie są tu bardzo modne i nie jest to byle jaka platforma, ale tak wysoka, że trudno oderwać wzrok od sklepowych witryn. Moje adidasy są przynajmniej w jednym kolorze. 
Jedzenie również wpisuje się w te reguły, jest go dużo, jest tłuste i już utyłam tyle, ile straciłam w Peru. Jest też dużo porządnego wina. 
Teatr też można umieścić w tej kategorii argentyńskiej estetyki. W każdym razie aktorstwo. Dużo i kolorowo. I głośno. Spektakl był na szczęście krótki. 
No i argentyński akcent. Nie rozumiem ani słowa. Przesadzam, ale naprawdę trudno się z kimkolwiek dogadać. Mówią bardzo szybko i tak, jakby mieli pełne usta. 
Zwiedziłam Salta, potem super luksusowym busem nocnym (był tylko odrobinę droższy od mniej wypasionego busa) pojechałam do Córdoby, miasta o którym słyszałam tyle dobrego, a po dwóch dniach już normalnym busem pojechałam do Mendozy. W Córdobie miałam okazję zaznać trochę teatru i sztuki współczesnej (w estetyce argentyńskiej rzecz jasna) i tanga na głównym placu miasta. To było zupełnie piękne. Wyszłam ze spektaklu i usłyszałam muzykę, nie musiałam szukać. Najpierw tylko obserwowałam tańczące pary, a potem udało mi się dołączyć. Poznałam przeuroczego starszego pana, który cierpliwie uczył mnie jak tańczyć tango. Musiałam wyglądać zupełnie śmiesznie i niezgrabnie zwłaszcza w moich adidasach, wśród eleganckich pań na obcasach, ale bawiłam się przednio. 
Mendoza za to słynie z produkcji wina. Gdy przyjechałam okropnie lało i było zimno, winnice zwiedziłam więc jak typowy turysta z wycieczką, zamiast pożyczyć na przykład rower. 
Żeby zaznać trochę więcej przygód postanowiłam dojechać do Chile autostopem. Miałam dużo szczęścia, nie musiałam czekać, bo granica była otwarta mimo to, że dwa dni wcześniej spadło sporo śniegu. Jestem początkującym autostopowiczem, więc trochę czasu minęło zanim dotarłam na właściwą drogę (wskazówek udzielał mi pan bez zębów, za to z argentyńskim akcentem), ale kiedy tylko się na niej znalazłam, czekałam mniej niż pięć minut i już jechałam w stronę granicy z miłym kierowcą ciężarówki i trzynastoma tysiącami kilo cukru. Nie była to najszybsza podróż, ale droga prowadzi przez cudowne góry, podziwiałam więc Andy co jakiś czas wymieniając kilka zdań z kierowcą. Trochę dziwnie było, kiedy wyjeżdżając na wielki parking ciężarówek musiałam się schować za zasłonką, bo chyba nie wolno było mu wwozić tam ludzi. Nazywał mnie 'mochillera', mochilla to plecak. Na tym parkingu przeżyłam chwilę zwątpienia, bo w końcu musiałam wysiąść, kiedy prześwietlali zawartość ciężarówki, wpadłam na argentyńskiego żołnierza, mój kierowca gdzieś poszedł i już bałam się, że będzie problem z nielegalnym przekraczaniem granicy, nie rozumiałam ani słowa z tego, co mówili, ale ostatecznie pożegnałam mojego kierowcę, żeby nie musieć czekać wielu godzin na jego dokumenty i żołnierz sam znalazł mi kolejną ciężarówkę. Jestem pewna, że busem dojechałabym szybciej, (byłam już w busie, który wyprzedził korek w tunelu) ale przecież liczy się przygoda. 
Drugi kierowca był mniej zadowolony z mojej obecności. Pierwszy raz odezwał się do mnie po jakichś dwóch godzinach, kiedy zaczął się kolosalny korek ciężarówek do granicy. Spędziliśmy w tym korku pięć godzin. Dla mnie było to nawet trochę ciekawą obserwacją, ale on, kierowca, jeździ tą trasą trzy lub cztery razy w tygodniu od szesnastu lat. 
I kiedy już prawie dojechaliśmy do Los Andes, kiedy zastanawiałam się co zrobię w mieście w środku nocy, kierowca zatrzymał ciężarówkę, powiedział, że miasto jest kilometr stąd, wskazał kierunek i zostawił mnie na środku drogi o trzeciej w nocy. Zrozumiałam, że mam trzy opcje. Nie chciałam łapać stopa do miasta o tej godzinie, zresztą nic nie jechało. Nie chciałam iść przez przedmieścia w środku nocy, bo trochę bałam się ludzi. Zrobiłam więc jedyną słuszną rzecz, zachowując się jak prawdziwy autostopowicz, zeszłam z drogi i robiłam namiot w pobliskich krzakach. Do Los Andes doszłam następnego dnia rano i od razu wsiadłam w busa do Vina del Mar. Piszę stąd bezpieczna i po prysznicu, zupełnie zadowolona z wczorajszych przygód.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz