Pierwsze
dni samotności w Peru były dla mnie nieco trudne, nie dlatego, że
nie umiałam sobie poradzić z organizacją czy dogadaniem się po
hiszpańsku. Nie umiałam poradzić sobie z głośną, napierającą
na mnie ze wszystkich stron Ameryką Południową, w którą nie
mogłam wchłonąć będąc blondynką. I wtedy trafiłam na gringo
trail.
Miejsca,
które odwiedziłam wcześniej, oprócz dwóch dzielnic Limy, były
totalnie nieturystyczne. O istnieniu Huancaya nie wie zresztą połowa
Peruwiańczyków, którym mówię, że tam byłam. W całej tej
samotności postanowiłam jechać do Cusco, najbardziej znanego
turystom miasta z powodu pobliskiego cudu jakim jest Machu Picchu,
pewna, że spotkam tam innych podróżników. Najpierw musiałam
jechać nocnym autobusem do Ayacucho, w którym spędziłam cały
dzień, czekając na kolejny nocny autobus i właśnie wtedy
przekonałam się, że Peru ma też ładne miasta. Peru nie jest
bogatym krajem, nie oszukujmy się i widać to po każdym z miast.
Ludzie mają tu do zaspokojenia inne potrzeby niż poczucie estetyki.
Domy są z założenia nieotynkowane, budowane byle jak i gdzie,
wszystko jest ogromnie zaniedbane. Ayacucho, no dobra, centrum
Ayacucho, było pierwszym zadbanym miejscem, jakie zobaczyłam. Potem
spotkałam tam pierwszych gringo i zrozumiałam, że to dzięki
turystom.
Ayacucho
świętuje chyba każdą niedzielę, byłam więc świadkiem
procesji, którą co tydzień prowadzą inne grupy, tym razem byli to
młodzi kandydaci na policjantów. Ze łzami wzruszenia przebiegłam
cały plac, kiedy usłyszałam, że towarzysząca procesji orkiestra
zagrała, nie przesłyszałam się, nic innego, tylko "Barkę".
Na ulicy dwa razy zaczepiły mnie młode dziewczyny, żeby zrobić
sobie ze mną zdjęcie i już w ogóle poczułam się jak w Polsce.
Żarty żartami, ale w Ayacucho wystarczy mieć blond włosy.
Następnego dnia, po siedemnastu godzinach w autobusie (które akurat
są wybitnie komfortowe w tym kraju) znalazłam się w Cusco i
poczułam się jak w Europie. Cusco jest przebogate z powodu turystów
i dostało cały przydział estetyki, jaki należało rozdać
wszystkim miastom w Peru. Aż głupio, ale poczułam się chwilowo
bezpiecznie. Trafiłam do imprezowego hostelu pełnego młodych
ludzi, przeważali chłopcy z Izraela (w moim pokoju było ich
pięciu, łóżek sześć), większość w kilkumiesięcznych
podróżach. Trafiłam na kilka naprawdę fajnych osób, choć w
większości podróżują od miasta do miasta, od hostelu do hostelu
i po prostu codziennie imprezują.
Z
parą Francuzów i Holendrem wybraliśmy się spełnić obowiązek
odwiedzenia Machu Picchu. Znaleźliśmy alternatywny sposób dotarcia
tam, zamiast płacić 200 dolarów za wycieczkę, lub drugie tyle za
pociąg, znaleźliśmy miejscowy busik, potem przesiadkę, a ostatni
etap pokonaliśmy pieszo, co zresztą wybiera mnóstwo ludzi. Do
Aguas Calientes, miasteczka u bram Machu, można dotrzeć tylko
pociągiem za 30 dolarów lub na piechotę. Spacer przez dżunglę
wzdłuż torów trwa około dwóch godzin. Polecam.
Aguas
Calientes to peruwiańskie Zakopane. Wszystko jest tu zrobione pod
turystów, którzy przyjeżdżają zobaczyć Machu Picchu i wszystko
jest okropnie drogie, za to miasteczko ma swój urok, głównie
dzięki otaczającym je zewsząd skałom. O poranku zerwaliśmy się,
żeby zobaczyć legendarny wschód słońca nad dawnym miastem Inków.
Wschód mnie ominął, bo musiałam wrócić do hostelu po paszport,
ale moja ekipa powiedziała potem, że niewiele straciłam, bo z
powodu chmur nie był taki spektakularny. Podjęłam się wejścia na
najwyższy szczyt w okolicy, czego moja leserska ekipa nie zrobiła
(a nawet wrócili do miasteczka autobusem za 45 soli) a po drodze
spotkałam Jolę i jej kumpli i po raz pierwszy od dwóch tygodni
usłyszałam polski język. Spędzenie trzech dni w Cusco i trzech na
wycieczce do Aguas Calientes pomogło mi nabrać oddechu, ale nagle
poczułam, że mam tak mało czasu na zobaczenie wszystkiego, że
postanowiłam natychmiast ruszać jak najdalej. Jutro będę już
jechać w stronę Boliwii.










Brak komentarzy:
Prześlij komentarz