poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Gringa

Pierwsze dni samotności w Peru były dla mnie nieco trudne, nie dlatego, że nie umiałam sobie poradzić z organizacją czy dogadaniem się po hiszpańsku. Nie umiałam poradzić sobie z głośną, napierającą na mnie ze wszystkich stron Ameryką Południową, w którą nie mogłam wchłonąć będąc blondynką. I wtedy trafiłam na gringo trail.
Miejsca, które odwiedziłam wcześniej, oprócz dwóch dzielnic Limy, były totalnie nieturystyczne. O istnieniu Huancaya nie wie zresztą połowa Peruwiańczyków, którym mówię, że tam byłam. W całej tej samotności postanowiłam jechać do Cusco, najbardziej znanego turystom miasta z powodu pobliskiego cudu jakim jest Machu Picchu, pewna, że spotkam tam innych podróżników. Najpierw musiałam jechać nocnym autobusem do Ayacucho, w którym spędziłam cały dzień, czekając na kolejny nocny autobus i właśnie wtedy przekonałam się, że Peru ma też ładne miasta. Peru nie jest bogatym krajem, nie oszukujmy się i widać to po każdym z miast. Ludzie mają tu do zaspokojenia inne potrzeby niż poczucie estetyki. Domy są z założenia nieotynkowane, budowane byle jak i gdzie, wszystko jest ogromnie zaniedbane. Ayacucho, no dobra, centrum Ayacucho, było pierwszym zadbanym miejscem, jakie zobaczyłam. Potem spotkałam tam pierwszych gringo i zrozumiałam, że to dzięki turystom.
Ayacucho świętuje chyba każdą niedzielę, byłam więc świadkiem procesji, którą co tydzień prowadzą inne grupy, tym razem byli to młodzi kandydaci na policjantów. Ze łzami wzruszenia przebiegłam cały plac, kiedy usłyszałam, że towarzysząca procesji orkiestra zagrała, nie przesłyszałam się, nic innego, tylko "Barkę". Na ulicy dwa razy zaczepiły mnie młode dziewczyny, żeby zrobić sobie ze mną zdjęcie i już w ogóle poczułam się jak w Polsce. Żarty żartami, ale w Ayacucho wystarczy mieć blond włosy. Następnego dnia, po siedemnastu godzinach w autobusie (które akurat są wybitnie komfortowe w tym kraju) znalazłam się w Cusco i poczułam się jak w Europie. Cusco jest przebogate z powodu turystów i dostało cały przydział estetyki, jaki należało rozdać wszystkim miastom w Peru. Aż głupio, ale poczułam się chwilowo bezpiecznie. Trafiłam do imprezowego hostelu pełnego młodych ludzi, przeważali chłopcy z Izraela (w moim pokoju było ich pięciu, łóżek sześć), większość w kilkumiesięcznych podróżach. Trafiłam na kilka naprawdę fajnych osób, choć w większości podróżują od miasta do miasta, od hostelu do hostelu i po prostu codziennie imprezują.
Z parą Francuzów i Holendrem wybraliśmy się spełnić obowiązek odwiedzenia Machu Picchu. Znaleźliśmy alternatywny sposób dotarcia tam, zamiast płacić 200 dolarów za wycieczkę, lub drugie tyle za pociąg, znaleźliśmy miejscowy busik, potem przesiadkę, a ostatni etap pokonaliśmy pieszo, co zresztą wybiera mnóstwo ludzi. Do Aguas Calientes, miasteczka u bram Machu, można dotrzeć tylko pociągiem za 30 dolarów lub na piechotę. Spacer przez dżunglę wzdłuż torów trwa około dwóch godzin. Polecam.
Aguas Calientes to peruwiańskie Zakopane. Wszystko jest tu zrobione pod turystów, którzy przyjeżdżają zobaczyć Machu Picchu i wszystko jest okropnie drogie, za to miasteczko ma swój urok, głównie dzięki otaczającym je zewsząd skałom. O poranku zerwaliśmy się, żeby zobaczyć legendarny wschód słońca nad dawnym miastem Inków. Wschód mnie ominął, bo musiałam wrócić do hostelu po paszport, ale moja ekipa powiedziała potem, że niewiele straciłam, bo z powodu chmur nie był taki spektakularny. Podjęłam się wejścia na najwyższy szczyt w okolicy, czego moja leserska ekipa nie zrobiła (a nawet wrócili do miasteczka autobusem za 45 soli) a po drodze spotkałam Jolę i jej kumpli i po raz pierwszy od dwóch tygodni usłyszałam polski język. Spędzenie trzech dni w Cusco i trzech na wycieczce do Aguas Calientes pomogło mi nabrać oddechu, ale nagle poczułam, że mam tak mało czasu na zobaczenie wszystkiego, że postanowiłam natychmiast ruszać jak najdalej. Jutro będę już jechać w stronę Boliwii. 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz