czwartek, 14 kwietnia 2016

Nie kwestionuję cudu świata

Tym razem zamierzam podzielić się zachwytem. Nie zamierzam podważać autorytetu cudu świata, jakim jest Machu Picchu, czuję się zaszczycona, że mogłam to zobaczyć! Ale wystarczyły mi trzy dni, żeby zobaczyć trzy rzeczy, które zachwyciły mnie o wiele bardziej. 
Pierwsza to Vinincunca, Serra de Colores, Rainbow Mountain czy jakkolwiek tego nie zwą, gdzie wybrałam się z wycieczką z Cusco, samej byłoby mi tam trudno dotrzeć, a spieszy mi się na południe. Jestem jednak pewna, że jeśli wrócę kiedyś do Peru to po to, żeby spędzić w tych górach conajmniej tydzień. Mieliśmy szczęście, bo pięć minut po tym jak weszliśmy na nienazwany szczyt, który ma na pewno ponad pięć tysięcy, przewodnik twierdzi, że 5800, ale nie wydaje się to  prawdopodobne, wszystko zasnuło się chmurami i widok się skończył. Wejście tam nie było takie proste, martwię się o przyszłość, bo skoro na takiej wysokości oddycha mi się tak ciężko, zdobycie K2 zimą może być trudniejsze niż myślałam. 
Tej samej nocy pojechałam do Copacabana. Rano przekroczyłam granicę z Boliwią. Przekroczyłam dosłownie, bo tu trzeba wysiąść z busa, otrzymać pieczątkę opuszczenia Peru, bus jedzie dalej, a ty idziesz w deszczu jakieś dwieście metrów, podbijasz paszport meldując się w Boliwii i możesz wsiadać dalej. Śmieszna ta Ameryka. 
Copacabana to miasteczko nad jeziorem Titicaca, najwyżej położonym jeziorem na świecie, którego cześć należy do Boliwii, a część do Peru. W Copacabana wsiada się na łódkę i płynie na Isla del sol, miejsce absolutnie zachwycające. Widziałam tam najpiękniejszy zachód i wschód słońca. Zastanawiałam się cały czas czy mieszkańcy wyspy doceniają to, w jak pięknym miejscu żyją, czy raczej są już do tego tak przyzwyczajeni, że nie robi to na nich wrażenia. Wszyscy noszą tam tradycyjne stroje i chyba nie lubią turystów. Nawet swetry z alpaki sprzedają, bo muszą, ale jakoś niechętnie. Widziałam jak odbywa się tam budowa domu. Coś podobnego do gliny zwożą łódkami na brzeg, a potem na osiołkach i własnych plecach, rzecz jasna w kolorowych chustach, wnoszą to po stromym zboczu. Niezbyt łatwe warunki do życia, ale coś za coś. 
A trzeci zachwyt wzbudziło we mnie miasto. Stolica Boliwii, La Paz i zespolone z nim El Alto. Podobno w sumie liczba mieszkańców nie przekracza trzech milionów. Wygląda, jakby żyło tam co najmniej dziesięć. La Paz jest ogromne i ma jakiś niesamowity klimat. Żałuję, że nie zostałam tam więcej niż kilka godzin, ale zdążyłam wyjechać kolejką linową - w sumie bardziej przydatne niż metro w takim miejscu - i wytrzeszczyć oczy na panoramę miasta. Szanuję Inków, naprawdę, to super, że zbudowali sobie dawno temu miasto czy tam świątynię na szczycie góry. Ale szanuję też współczesnych Boliwijczyków za wybudowanie czegoś takiego, ciągnącego się kilometrami i za mieszkanie tam.















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz