Najtrudniejsze jest to, że musisz wiedzieć skąd autobus odjeżdża, co nie jest takie oczywiste, jeden dworzec to by było zbyt proste. Każda firma przewozowa ma własne miejsce. Bilety kupiłyśmy dzień wcześniej, w końcu udało nam się znaleźć jeden z wielu małych dworców i następnego dnia o siódmej w tym samym miejscu czekamy na odjazd i podchodzi do nas mężczyzna bez kilku zębów, mówi, że autobus odjeżdża z innego miejsca i mamy jechać z nim. Podeszłyśmy do niego trochę nieufnie, ale pani z dworca powiedziała, że mówi prawdę, taksówka, do której nas zapakował należała do oficjalnej firmy, więc pozwoliłyśmy zawieźć się na dworzec na skraju miasta. Tam długo szukałyśmy autobusu, przez chwilę zwątpiłyśmy w jego istnienie, ale kierowca, a raczej człowiek który jedzie z kierowcą, sprawdza bilety i zgarnia sole, zobaczył nas, zawołał i był trochę zdenerwowany, że jesteśmy tak późno. #jakradzićsobiewperu #lekcjaczwarta
Była to najpiękniejsza podróż autobusowa mojego życia. W ogóle perubus.com jest siedem razy wygodniejszy niż nasz, może dlatego że pokonuje się nim takie trasy. Ale było pięknie ze względu na widoki za oknem i to, jak się zmieniały. Najpierw jechaliśmy przez dość pustynną cześć kraju o wątpliwej urodzie, potem wjechaliśmy w partię gór. Droga była coraz bardziej kręta i w końcu doprowadziła nas na wysokość 4818 m.n.p.m, jest to najwyższe miejsce na świecie, przez które przejeżdżają autobusy. Ticlio. Nigdy w życiu nie byłam tak wysoko.
Tuż za Ticlio zatrzymaliśmy się na obiad, tak, tutaj jest taki zwyczaj, żeby nie trzymać pasażerów bez przerwy siedem godzin, no i tam dopadł nas brak aklimatyzacji. To naprawdę tak działa. Trzęsły mi się ręce i kręciło w głowie. Na szczęście naprawdę pomaga na to mate de coca, czyli napar z liści koki.
A potem krajobraz zaczął się zmieniać w drugą stronę, z górskiego na wciąż górski, ale porośnięty coraz to bardziej bujną roślinnością.
Dotarłyśmy do La Merced, do hospedaje prowadzonego przez ciocię i siostrę Mary. Moja przewodniczka nie była tam od trzech lat i pierwszy raz spotkała swojego dwuletniego siostrzeńca, Leo. Leonardo, tak, nosi to imię ponieważ jego mama jest fanką DiCaprio. Małe peruwiańskie dzieci są przesłodkie, nawiasem mówiąc.
Po ulicach La Merced jeździ cztery, albo i piec razy więcej mototaxi niż samochodów osobowych, być może dlatego, że kurs mototaxi w dowolne miejsce kosztuje jeden sol za osobę, a litr benzyny ponad dziesięć. I to nie benzyny 95 ale 90 albo nawet 84. Nie wiem dlaczego w takim razie transport tu kosztuje tak niewiele. Uwielbiam mototaxi, każdy kurs to przygoda.
Na głównym placu zebrało się mnóstwo ludzi. Okazało się, że mam szczęście i za kilka chwil odbędzie się spotkanie wyborcze kandydatki na prezydenta - Keiko, której kampania najbardziej rzuca się w oczy, to jej nazwisko wypisano na wzgórzu, a całe Peru oklejone jest plakatami z jej uśmiechem. Keiko próbuje zostać panią prezydent od dziesięciu lat. To w ogóle trochę skomplikowana i kontrowersyjna sprawa, ponieważ dziesięć lat temu z własnej woli skończył swoje długie rządy jej ojciec, Alberto Fujimori, który zaczął walkę z terroryzmem, zakończył ją sukcesem, ale zginęło przy tym mnóstwo niewinnych ludzi, więc jest oskarżony o łamanie praw obywatelskich, potem okazało się, że jego wspólnik robił twarde przekręty między innymi z narkotykami. Fujimori zrezygnował z prezydentury podczas trzeciej kadencji, wrócił do Peru, żeby wyjaśnić swoją niewinność i od tego dnia siedzi tu w więzieniu, z którego jego córka wyciągnie go, kiedy zostanie prezydentem. Dowiemy się w kwietniu. Ostatnia polityczna ciekawostka, to właśnie on sprowadził z Japonii do Peru mototaxi!
Nie byłam nigdy na spotkaniu przedwyborczym w Polsce, więc nie mam żadnego porównania. Czy też prowadzi je człowiek, który nakręca tłum mówiąc, że nasz kandydat zaraz się pojawi, już za kilka minut, z głośników leci piosenka "vamos, Keiko vamos a la presidenta", kandydat nie pojawia się przez pół godziny, żeby jego pojawienie się było wystarczająco wyczekane, wszyscy mają pomarańczowe flagi, a potem przyszły prezydent dostaje pióropusz na znak władzy w dżungli?
Następnego dnia rano pojechałyśmy z Mary na wycieczkę po dżungli. Było to po części super, bo jednak dżungla, liany, wodospady, czerwone mosty i świetne widoki, ale jednak była to wycieczka, dla Peruwiańczyków, poza mną w grupie było tylko dwóch gringo z Hiszpanii, ale wciąż wycieczka, co nie daje tyle frajdy, co przygoda na własną rękę.
Co do dżungli, to uwielbiam ją, może z wyjątkiem temperatury i robaków, i jeśli istnieje kilka żyć, to jestem pewna, że w poprzednim byłam twardą indianką z Amazonii, wspinałam się po lianach i kąpałam w wodospadach. Wciąż świetnie mi to idzie.
Wieczorem Mary poszła do siostry, a ja siedziałam w pokoju pisząc sobie bloga, kiedy przyszedł mąż kuzynki Mary i zapytał co robię, po czym zaprosił mnie, żebym zeszła i zjadła kolację. Usiadłam przy stole z nim, jego żoną i dwiema ciociami i okazało się, że kiedy trzeba jestem w stanie prowadzić rozmowę po hiszpańsku. Sama byłam w szoku, bo kiedy chciałam powiedzieć coś do mamy Mary w Limie szło mi okropnie, a tu proszę, rozmawiam o polityce i to nie tylko słucham, ale też zadaję sensowne pytania! Dowiedziałam się przy okazji, że Karol Wojtyła rozmawiał w Quechua.
No a dzisiaj pochodziłyśmy trochę po La Merced i San Ramon i pojechałyśmy do Tarmy. Tarma na szczęście jest w górach i upał się skończył. W busiku spotkałyśmy uroczą staruszkę z torbą pomarańczy, która była zachwycona towarzystwem gringa, dostałyśmy po dwie pomarańcze, a ona ode mnie pocztówkę z Krakowa i obiecałyśmy odwiedzić ją jutro na targu.
Prawdopodobnie jutro Mary wraca do Limy, a ja rozpoczynam samotną podróż do Huancaya, ale plany tutaj są swobodne. Como sea.
Besos de Tarma!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz