piątek, 22 kwietnia 2016

Granice

Oto jak działa Boliwia. Kolejka młodych, rozpieszczonych strefą Schengen podróżników Europejczyków stoi przed małą budką na pustyni w celu zdobycia kolejnej pieczątki do paszportu. Jeżdżąc po Unii nie zauważasz nawet kiedy wjeżdżasz do innego kraju, a tu najpierw pieczątka wyjazdowa, potem wjazdowa i jeszcze nie zgub karty imigracyjnej. Dla mnie to wszystko nowość, więc obserwuję z zainteresowaniem. I czeka nas wszystkich, którzy wycieczkę po Uyuni chcemy skończyć w Chile, mała niespodzianka w postaci dodatkowej opłaty za pieczątkę. Tylko 15 boliwianów, to około 8 złotych, nie obciąża znacznie naszych portfeli, za to jest nas tyłu, że niezła sumka wpłynie do kieszeni celnika. I policjanta, który stojąc obok przyzwala na malutkie naginanie prawa. Welcome to Boliwia. 
Albo żegnaj, Boliwio, witaj Chile. Autobus między jedną a drugą pieczątką pokonuje półgodzinną trasę, a zegarek twierdzi, że dwie i pół. Gubię się w tych strefach i jestem już poza czasem, nie zawsze wiem też jaki mamy dzień tygodnia. Liczę to co kilka dni. 
Do Chile nie wolno wnieść żadnych owoców, roślin i innych rzeczy z długiej listy, toteż spinam się odrobinę o mój woreczek z liśćmi koki. Najpierw zastanawiam się jak go przemycić, potem jak się go pozbyć, w końcu przyznaję się do posiadania go i zostaje mi odebrany, ale nie idę do więzienia ani nie muszę płacić. To nie Boliwia. 
San Pedro de Atacama to turystyczne miasteczko o totalnie pustynnym klimacie. Planowałam od razu po przyjeździe znaleźć internet i skontaktować się z kumplami Niemcami, których poznałam w kolorowych górach, ale zanim znalazłam internet znalazłam właśnie ich. Zdążyłam przejść może z 200 metrów. Tak naprawdę trudno tu o samotność, tylu innych podróżników spotyka się na każdym kroku. Na łódce na jeziorze Titicaca poznałam dwie siostry, Włoszki, z którymi pojechałam potem do La Paz, gdzie zostały dzień dłużej. Dwa dni później spotkałyśmy się na Uyuni, nasze wycieczki jechały równolegle. Moi kumple Niemcy zaprowadzili mnie do hostelu, kilka godzin później spotkałam tam owe Włoszki. Zero zaskoczenia. 
Potem pożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy do Valle de la Luna, zobaczyć trochę Atacamy. Następnego dnia planowałam nie robić nic, tylko trochę ogarnąć dalsze plany i zrobić pranie. Atacama to najbardziej suche miejsce świata. Deszcz pada tu dwa razy w roku. Można powiedzieć, że mam szczęście, bo padało przedwczoraj, wczoraj i dziś rano. 
Po kolejnym rowerowym dniu postanowiłam ruszyć się na południe przez Argentynę i tu kolejna niespodzianka. Przejście graniczne jest gdzieś wysoko w górach i zdarza się, że leży tam śnieg, wtedy autobus nie odjeżdża. Dowiadujesz się o tym rano, kiedy nie wiesz czy kupić bilet, czy jechać gdzieś indziej czy po prostu czekać. Mam nadzieję ruszyć za półtorej godziny, ale kto wie jak wygląda ta granica
***
Kończę pisać w Salta, dwa dni później. Bus o 9:30 w środę ostatecznie odjechał o 10 w czwartek i po dwunastu godzinach dotarł do Salta. Noc w San Pedro spędziłam na campingu z dwoma śmiesznymi ziomeczkami z Argentyny, jeden z nich miał granatowe ukulele, tak się poznaliśmy. Chociaż radzę sobie z hiszpańskim całkiem nieźle, akcent argentyński jest wielką zagadką. Lecę kupić mapę, bo w ogóle nie planowałam odwiedzać tego kraju. I adidasy, bo ktoś zgarnął moje sprzed hostelu, gdy całe uwalone gliną z Valle de la Muerte czekały aż je wyczyszczę. Nie wiem o Argentynie wiele, ale buty sprzedają tu na każdym kroku.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz