Argentyny nie miałam w planach. Plany jednak ciągle się zmieniały i do Argentyny dotarłam, po dwudziestu czterech godzinach czekania na autobus z powodu zamkniętej granicy, a po dwunastu godzinach w wyczekanym autobusie znalazłam się w Salta.
W Argentynie mają rzeczy, których dawno nie widziałam, na przykład dwupasmowe drogi, supermarkety, taksometry i jesień.
Z tą drugą półkulą to jest śmieszna sprawa, choć tak oczywista. W Polsce właśnie zaczyna się wiosna, a tutaj liście spadają z drzew. Poza tym wakacje mają od grudnia do lutego, im dalej na południe tym zimniej, a na góry wspinają się od północnej strony, bo południowa jest stale obłożona grubym śniegiem. Niby to wszystko wiadomo, ale jednak zaskakuje.
W Salta zakupiłam sportowe obuwie, coby zastąpić brzydkie i brudne buty skradzione na Atacamie, adidasy w stylu nie do końca argentyńskim. Według zasad tutejszej estetyki wszystko musi być wielkie i kolorowe. Buty na platformie są tu bardzo modne i nie jest to byle jaka platforma, ale tak wysoka, że trudno oderwać wzrok od sklepowych witryn. Moje adidasy są przynajmniej w jednym kolorze.
Jedzenie również wpisuje się w te reguły, jest go dużo, jest tłuste i już utyłam tyle, ile straciłam w Peru. Jest też dużo porządnego wina.
Teatr też można umieścić w tej kategorii argentyńskiej estetyki. W każdym razie aktorstwo. Dużo i kolorowo. I głośno. Spektakl był na szczęście krótki.
No i argentyński akcent. Nie rozumiem ani słowa. Przesadzam, ale naprawdę trudno się z kimkolwiek dogadać. Mówią bardzo szybko i tak, jakby mieli pełne usta.
Zwiedziłam Salta, potem super luksusowym busem nocnym (był tylko odrobinę droższy od mniej wypasionego busa) pojechałam do Córdoby, miasta o którym słyszałam tyle dobrego, a po dwóch dniach już normalnym busem pojechałam do Mendozy. W Córdobie miałam okazję zaznać trochę teatru i sztuki współczesnej (w estetyce argentyńskiej rzecz jasna) i tanga na głównym placu miasta. To było zupełnie piękne. Wyszłam ze spektaklu i usłyszałam muzykę, nie musiałam szukać. Najpierw tylko obserwowałam tańczące pary, a potem udało mi się dołączyć. Poznałam przeuroczego starszego pana, który cierpliwie uczył mnie jak tańczyć tango. Musiałam wyglądać zupełnie śmiesznie i niezgrabnie zwłaszcza w moich adidasach, wśród eleganckich pań na obcasach, ale bawiłam się przednio.
Mendoza za to słynie z produkcji wina. Gdy przyjechałam okropnie lało i było zimno, winnice zwiedziłam więc jak typowy turysta z wycieczką, zamiast pożyczyć na przykład rower.
Żeby zaznać trochę więcej przygód postanowiłam dojechać do Chile autostopem. Miałam dużo szczęścia, nie musiałam czekać, bo granica była otwarta mimo to, że dwa dni wcześniej spadło sporo śniegu. Jestem początkującym autostopowiczem, więc trochę czasu minęło zanim dotarłam na właściwą drogę (wskazówek udzielał mi pan bez zębów, za to z argentyńskim akcentem), ale kiedy tylko się na niej znalazłam, czekałam mniej niż pięć minut i już jechałam w stronę granicy z miłym kierowcą ciężarówki i trzynastoma tysiącami kilo cukru. Nie była to najszybsza podróż, ale droga prowadzi przez cudowne góry, podziwiałam więc Andy co jakiś czas wymieniając kilka zdań z kierowcą. Trochę dziwnie było, kiedy wyjeżdżając na wielki parking ciężarówek musiałam się schować za zasłonką, bo chyba nie wolno było mu wwozić tam ludzi. Nazywał mnie 'mochillera', mochilla to plecak. Na tym parkingu przeżyłam chwilę zwątpienia, bo w końcu musiałam wysiąść, kiedy prześwietlali zawartość ciężarówki, wpadłam na argentyńskiego żołnierza, mój kierowca gdzieś poszedł i już bałam się, że będzie problem z nielegalnym przekraczaniem granicy, nie rozumiałam ani słowa z tego, co mówili, ale ostatecznie pożegnałam mojego kierowcę, żeby nie musieć czekać wielu godzin na jego dokumenty i żołnierz sam znalazł mi kolejną ciężarówkę. Jestem pewna, że busem dojechałabym szybciej, (byłam już w busie, który wyprzedził korek w tunelu) ale przecież liczy się przygoda.
Drugi kierowca był mniej zadowolony z mojej obecności. Pierwszy raz odezwał się do mnie po jakichś dwóch godzinach, kiedy zaczął się kolosalny korek ciężarówek do granicy. Spędziliśmy w tym korku pięć godzin. Dla mnie było to nawet trochę ciekawą obserwacją, ale on, kierowca, jeździ tą trasą trzy lub cztery razy w tygodniu od szesnastu lat.
I kiedy już prawie dojechaliśmy do Los Andes, kiedy zastanawiałam się co zrobię w mieście w środku nocy, kierowca zatrzymał ciężarówkę, powiedział, że miasto jest kilometr stąd, wskazał kierunek i zostawił mnie na środku drogi o trzeciej w nocy. Zrozumiałam, że mam trzy opcje. Nie chciałam łapać stopa do miasta o tej godzinie, zresztą nic nie jechało. Nie chciałam iść przez przedmieścia w środku nocy, bo trochę bałam się ludzi. Zrobiłam więc jedyną słuszną rzecz, zachowując się jak prawdziwy autostopowicz, zeszłam z drogi i robiłam namiot w pobliskich krzakach. Do Los Andes doszłam następnego dnia rano i od razu wsiadłam w busa do Vina del Mar. Piszę stąd bezpieczna i po prysznicu, zupełnie zadowolona z wczorajszych przygód.
czwartek, 28 kwietnia 2016
piątek, 22 kwietnia 2016
Granice
Oto jak działa Boliwia. Kolejka młodych, rozpieszczonych strefą Schengen podróżników Europejczyków stoi przed małą budką na pustyni w celu zdobycia kolejnej pieczątki do paszportu. Jeżdżąc po Unii nie zauważasz nawet kiedy wjeżdżasz do innego kraju, a tu najpierw pieczątka wyjazdowa, potem wjazdowa i jeszcze nie zgub karty imigracyjnej. Dla mnie to wszystko nowość, więc obserwuję z zainteresowaniem. I czeka nas wszystkich, którzy wycieczkę po Uyuni chcemy skończyć w Chile, mała niespodzianka w postaci dodatkowej opłaty za pieczątkę. Tylko 15 boliwianów, to około 8 złotych, nie obciąża znacznie naszych portfeli, za to jest nas tyłu, że niezła sumka wpłynie do kieszeni celnika. I policjanta, który stojąc obok przyzwala na malutkie naginanie prawa. Welcome to Boliwia.
Albo żegnaj, Boliwio, witaj Chile. Autobus między jedną a drugą pieczątką pokonuje półgodzinną trasę, a zegarek twierdzi, że dwie i pół. Gubię się w tych strefach i jestem już poza czasem, nie zawsze wiem też jaki mamy dzień tygodnia. Liczę to co kilka dni.
Do Chile nie wolno wnieść żadnych owoców, roślin i innych rzeczy z długiej listy, toteż spinam się odrobinę o mój woreczek z liśćmi koki. Najpierw zastanawiam się jak go przemycić, potem jak się go pozbyć, w końcu przyznaję się do posiadania go i zostaje mi odebrany, ale nie idę do więzienia ani nie muszę płacić. To nie Boliwia.
San Pedro de Atacama to turystyczne miasteczko o totalnie pustynnym klimacie. Planowałam od razu po przyjeździe znaleźć internet i skontaktować się z kumplami Niemcami, których poznałam w kolorowych górach, ale zanim znalazłam internet znalazłam właśnie ich. Zdążyłam przejść może z 200 metrów. Tak naprawdę trudno tu o samotność, tylu innych podróżników spotyka się na każdym kroku. Na łódce na jeziorze Titicaca poznałam dwie siostry, Włoszki, z którymi pojechałam potem do La Paz, gdzie zostały dzień dłużej. Dwa dni później spotkałyśmy się na Uyuni, nasze wycieczki jechały równolegle. Moi kumple Niemcy zaprowadzili mnie do hostelu, kilka godzin później spotkałam tam owe Włoszki. Zero zaskoczenia.
Potem pożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy do Valle de la Luna, zobaczyć trochę Atacamy. Następnego dnia planowałam nie robić nic, tylko trochę ogarnąć dalsze plany i zrobić pranie. Atacama to najbardziej suche miejsce świata. Deszcz pada tu dwa razy w roku. Można powiedzieć, że mam szczęście, bo padało przedwczoraj, wczoraj i dziś rano.
Po kolejnym rowerowym dniu postanowiłam ruszyć się na południe przez Argentynę i tu kolejna niespodzianka. Przejście graniczne jest gdzieś wysoko w górach i zdarza się, że leży tam śnieg, wtedy autobus nie odjeżdża. Dowiadujesz się o tym rano, kiedy nie wiesz czy kupić bilet, czy jechać gdzieś indziej czy po prostu czekać. Mam nadzieję ruszyć za półtorej godziny, ale kto wie jak wygląda ta granica
***
Kończę pisać w Salta, dwa dni później. Bus o 9:30 w środę ostatecznie odjechał o 10 w czwartek i po dwunastu godzinach dotarł do Salta. Noc w San Pedro spędziłam na campingu z dwoma śmiesznymi ziomeczkami z Argentyny, jeden z nich miał granatowe ukulele, tak się poznaliśmy. Chociaż radzę sobie z hiszpańskim całkiem nieźle, akcent argentyński jest wielką zagadką. Lecę kupić mapę, bo w ogóle nie planowałam odwiedzać tego kraju. I adidasy, bo ktoś zgarnął moje sprzed hostelu, gdy całe uwalone gliną z Valle de la Muerte czekały aż je wyczyszczę. Nie wiem o Argentynie wiele, ale buty sprzedają tu na każdym kroku.
Albo żegnaj, Boliwio, witaj Chile. Autobus między jedną a drugą pieczątką pokonuje półgodzinną trasę, a zegarek twierdzi, że dwie i pół. Gubię się w tych strefach i jestem już poza czasem, nie zawsze wiem też jaki mamy dzień tygodnia. Liczę to co kilka dni.
Do Chile nie wolno wnieść żadnych owoców, roślin i innych rzeczy z długiej listy, toteż spinam się odrobinę o mój woreczek z liśćmi koki. Najpierw zastanawiam się jak go przemycić, potem jak się go pozbyć, w końcu przyznaję się do posiadania go i zostaje mi odebrany, ale nie idę do więzienia ani nie muszę płacić. To nie Boliwia.
San Pedro de Atacama to turystyczne miasteczko o totalnie pustynnym klimacie. Planowałam od razu po przyjeździe znaleźć internet i skontaktować się z kumplami Niemcami, których poznałam w kolorowych górach, ale zanim znalazłam internet znalazłam właśnie ich. Zdążyłam przejść może z 200 metrów. Tak naprawdę trudno tu o samotność, tylu innych podróżników spotyka się na każdym kroku. Na łódce na jeziorze Titicaca poznałam dwie siostry, Włoszki, z którymi pojechałam potem do La Paz, gdzie zostały dzień dłużej. Dwa dni później spotkałyśmy się na Uyuni, nasze wycieczki jechały równolegle. Moi kumple Niemcy zaprowadzili mnie do hostelu, kilka godzin później spotkałam tam owe Włoszki. Zero zaskoczenia.
Potem pożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy do Valle de la Luna, zobaczyć trochę Atacamy. Następnego dnia planowałam nie robić nic, tylko trochę ogarnąć dalsze plany i zrobić pranie. Atacama to najbardziej suche miejsce świata. Deszcz pada tu dwa razy w roku. Można powiedzieć, że mam szczęście, bo padało przedwczoraj, wczoraj i dziś rano.
Po kolejnym rowerowym dniu postanowiłam ruszyć się na południe przez Argentynę i tu kolejna niespodzianka. Przejście graniczne jest gdzieś wysoko w górach i zdarza się, że leży tam śnieg, wtedy autobus nie odjeżdża. Dowiadujesz się o tym rano, kiedy nie wiesz czy kupić bilet, czy jechać gdzieś indziej czy po prostu czekać. Mam nadzieję ruszyć za półtorej godziny, ale kto wie jak wygląda ta granica
***
Kończę pisać w Salta, dwa dni później. Bus o 9:30 w środę ostatecznie odjechał o 10 w czwartek i po dwunastu godzinach dotarł do Salta. Noc w San Pedro spędziłam na campingu z dwoma śmiesznymi ziomeczkami z Argentyny, jeden z nich miał granatowe ukulele, tak się poznaliśmy. Chociaż radzę sobie z hiszpańskim całkiem nieźle, akcent argentyński jest wielką zagadką. Lecę kupić mapę, bo w ogóle nie planowałam odwiedzać tego kraju. I adidasy, bo ktoś zgarnął moje sprzed hostelu, gdy całe uwalone gliną z Valle de la Muerte czekały aż je wyczyszczę. Nie wiem o Argentynie wiele, ale buty sprzedają tu na każdym kroku.
poniedziałek, 18 kwietnia 2016
Będę musiała wrócić.
Czasem próbuje się zrobić zdjęcie w taki sposób, żeby fotografowany obiekt wyglądał lepiej. Tymczasem mój problem polegał na tym, że nie dało się zrobić zdjęcia, które oddałoby choć w połowie piękno tego, co przyszło mi oglądać. Brzmi to tak wzniośle, ale nie potrafię wyrazić swojego zachwytu słowami.
Salar de Uyuni to pustynia soli i właściwie dlatego wybrałam Amerykę Południową. Bo chciałam zobaczyć Uyuni. Spóźniłam się miesiąc na porę deszczową, więc nie zobaczyłam wielkiego lustra po horyzont, ale nie żałuję. I tak było to jedno z najpiękniejszych miejsc mojego życia, a na porę deszczową jeszcze kiedyś wrócę.
Salar de Uyuni to pustynia soli i właściwie dlatego wybrałam Amerykę Południową. Bo chciałam zobaczyć Uyuni. Spóźniłam się miesiąc na porę deszczową, więc nie zobaczyłam wielkiego lustra po horyzont, ale nie żałuję. I tak było to jedno z najpiękniejszych miejsc mojego życia, a na porę deszczową jeszcze kiedyś wrócę.
czwartek, 14 kwietnia 2016
Nie kwestionuję cudu świata
Tym razem zamierzam podzielić się zachwytem. Nie zamierzam podważać autorytetu cudu świata, jakim jest Machu Picchu, czuję się zaszczycona, że mogłam to zobaczyć! Ale wystarczyły mi trzy dni, żeby zobaczyć trzy rzeczy, które zachwyciły mnie o wiele bardziej.
Pierwsza to Vinincunca, Serra de Colores, Rainbow Mountain czy jakkolwiek tego nie zwą, gdzie wybrałam się z wycieczką z Cusco, samej byłoby mi tam trudno dotrzeć, a spieszy mi się na południe. Jestem jednak pewna, że jeśli wrócę kiedyś do Peru to po to, żeby spędzić w tych górach conajmniej tydzień. Mieliśmy szczęście, bo pięć minut po tym jak weszliśmy na nienazwany szczyt, który ma na pewno ponad pięć tysięcy, przewodnik twierdzi, że 5800, ale nie wydaje się to prawdopodobne, wszystko zasnuło się chmurami i widok się skończył. Wejście tam nie było takie proste, martwię się o przyszłość, bo skoro na takiej wysokości oddycha mi się tak ciężko, zdobycie K2 zimą może być trudniejsze niż myślałam.
Tej samej nocy pojechałam do Copacabana. Rano przekroczyłam granicę z Boliwią. Przekroczyłam dosłownie, bo tu trzeba wysiąść z busa, otrzymać pieczątkę opuszczenia Peru, bus jedzie dalej, a ty idziesz w deszczu jakieś dwieście metrów, podbijasz paszport meldując się w Boliwii i możesz wsiadać dalej. Śmieszna ta Ameryka.
Copacabana to miasteczko nad jeziorem Titicaca, najwyżej położonym jeziorem na świecie, którego cześć należy do Boliwii, a część do Peru. W Copacabana wsiada się na łódkę i płynie na Isla del sol, miejsce absolutnie zachwycające. Widziałam tam najpiękniejszy zachód i wschód słońca. Zastanawiałam się cały czas czy mieszkańcy wyspy doceniają to, w jak pięknym miejscu żyją, czy raczej są już do tego tak przyzwyczajeni, że nie robi to na nich wrażenia. Wszyscy noszą tam tradycyjne stroje i chyba nie lubią turystów. Nawet swetry z alpaki sprzedają, bo muszą, ale jakoś niechętnie. Widziałam jak odbywa się tam budowa domu. Coś podobnego do gliny zwożą łódkami na brzeg, a potem na osiołkach i własnych plecach, rzecz jasna w kolorowych chustach, wnoszą to po stromym zboczu. Niezbyt łatwe warunki do życia, ale coś za coś.
A trzeci zachwyt wzbudziło we mnie miasto. Stolica Boliwii, La Paz i zespolone z nim El Alto. Podobno w sumie liczba mieszkańców nie przekracza trzech milionów. Wygląda, jakby żyło tam co najmniej dziesięć. La Paz jest ogromne i ma jakiś niesamowity klimat. Żałuję, że nie zostałam tam więcej niż kilka godzin, ale zdążyłam wyjechać kolejką linową - w sumie bardziej przydatne niż metro w takim miejscu - i wytrzeszczyć oczy na panoramę miasta. Szanuję Inków, naprawdę, to super, że zbudowali sobie dawno temu miasto czy tam świątynię na szczycie góry. Ale szanuję też współczesnych Boliwijczyków za wybudowanie czegoś takiego, ciągnącego się kilometrami i za mieszkanie tam.
Pierwsza to Vinincunca, Serra de Colores, Rainbow Mountain czy jakkolwiek tego nie zwą, gdzie wybrałam się z wycieczką z Cusco, samej byłoby mi tam trudno dotrzeć, a spieszy mi się na południe. Jestem jednak pewna, że jeśli wrócę kiedyś do Peru to po to, żeby spędzić w tych górach conajmniej tydzień. Mieliśmy szczęście, bo pięć minut po tym jak weszliśmy na nienazwany szczyt, który ma na pewno ponad pięć tysięcy, przewodnik twierdzi, że 5800, ale nie wydaje się to prawdopodobne, wszystko zasnuło się chmurami i widok się skończył. Wejście tam nie było takie proste, martwię się o przyszłość, bo skoro na takiej wysokości oddycha mi się tak ciężko, zdobycie K2 zimą może być trudniejsze niż myślałam.
Tej samej nocy pojechałam do Copacabana. Rano przekroczyłam granicę z Boliwią. Przekroczyłam dosłownie, bo tu trzeba wysiąść z busa, otrzymać pieczątkę opuszczenia Peru, bus jedzie dalej, a ty idziesz w deszczu jakieś dwieście metrów, podbijasz paszport meldując się w Boliwii i możesz wsiadać dalej. Śmieszna ta Ameryka.
Copacabana to miasteczko nad jeziorem Titicaca, najwyżej położonym jeziorem na świecie, którego cześć należy do Boliwii, a część do Peru. W Copacabana wsiada się na łódkę i płynie na Isla del sol, miejsce absolutnie zachwycające. Widziałam tam najpiękniejszy zachód i wschód słońca. Zastanawiałam się cały czas czy mieszkańcy wyspy doceniają to, w jak pięknym miejscu żyją, czy raczej są już do tego tak przyzwyczajeni, że nie robi to na nich wrażenia. Wszyscy noszą tam tradycyjne stroje i chyba nie lubią turystów. Nawet swetry z alpaki sprzedają, bo muszą, ale jakoś niechętnie. Widziałam jak odbywa się tam budowa domu. Coś podobnego do gliny zwożą łódkami na brzeg, a potem na osiołkach i własnych plecach, rzecz jasna w kolorowych chustach, wnoszą to po stromym zboczu. Niezbyt łatwe warunki do życia, ale coś za coś.
A trzeci zachwyt wzbudziło we mnie miasto. Stolica Boliwii, La Paz i zespolone z nim El Alto. Podobno w sumie liczba mieszkańców nie przekracza trzech milionów. Wygląda, jakby żyło tam co najmniej dziesięć. La Paz jest ogromne i ma jakiś niesamowity klimat. Żałuję, że nie zostałam tam więcej niż kilka godzin, ale zdążyłam wyjechać kolejką linową - w sumie bardziej przydatne niż metro w takim miejscu - i wytrzeszczyć oczy na panoramę miasta. Szanuję Inków, naprawdę, to super, że zbudowali sobie dawno temu miasto czy tam świątynię na szczycie góry. Ale szanuję też współczesnych Boliwijczyków za wybudowanie czegoś takiego, ciągnącego się kilometrami i za mieszkanie tam.
poniedziałek, 11 kwietnia 2016
Gringa
Pierwsze
dni samotności w Peru były dla mnie nieco trudne, nie dlatego, że
nie umiałam sobie poradzić z organizacją czy dogadaniem się po
hiszpańsku. Nie umiałam poradzić sobie z głośną, napierającą
na mnie ze wszystkich stron Ameryką Południową, w którą nie
mogłam wchłonąć będąc blondynką. I wtedy trafiłam na gringo
trail.
Miejsca,
które odwiedziłam wcześniej, oprócz dwóch dzielnic Limy, były
totalnie nieturystyczne. O istnieniu Huancaya nie wie zresztą połowa
Peruwiańczyków, którym mówię, że tam byłam. W całej tej
samotności postanowiłam jechać do Cusco, najbardziej znanego
turystom miasta z powodu pobliskiego cudu jakim jest Machu Picchu,
pewna, że spotkam tam innych podróżników. Najpierw musiałam
jechać nocnym autobusem do Ayacucho, w którym spędziłam cały
dzień, czekając na kolejny nocny autobus i właśnie wtedy
przekonałam się, że Peru ma też ładne miasta. Peru nie jest
bogatym krajem, nie oszukujmy się i widać to po każdym z miast.
Ludzie mają tu do zaspokojenia inne potrzeby niż poczucie estetyki.
Domy są z założenia nieotynkowane, budowane byle jak i gdzie,
wszystko jest ogromnie zaniedbane. Ayacucho, no dobra, centrum
Ayacucho, było pierwszym zadbanym miejscem, jakie zobaczyłam. Potem
spotkałam tam pierwszych gringo i zrozumiałam, że to dzięki
turystom.
Ayacucho
świętuje chyba każdą niedzielę, byłam więc świadkiem
procesji, którą co tydzień prowadzą inne grupy, tym razem byli to
młodzi kandydaci na policjantów. Ze łzami wzruszenia przebiegłam
cały plac, kiedy usłyszałam, że towarzysząca procesji orkiestra
zagrała, nie przesłyszałam się, nic innego, tylko "Barkę".
Na ulicy dwa razy zaczepiły mnie młode dziewczyny, żeby zrobić
sobie ze mną zdjęcie i już w ogóle poczułam się jak w Polsce.
Żarty żartami, ale w Ayacucho wystarczy mieć blond włosy.
Następnego dnia, po siedemnastu godzinach w autobusie (które akurat
są wybitnie komfortowe w tym kraju) znalazłam się w Cusco i
poczułam się jak w Europie. Cusco jest przebogate z powodu turystów
i dostało cały przydział estetyki, jaki należało rozdać
wszystkim miastom w Peru. Aż głupio, ale poczułam się chwilowo
bezpiecznie. Trafiłam do imprezowego hostelu pełnego młodych
ludzi, przeważali chłopcy z Izraela (w moim pokoju było ich
pięciu, łóżek sześć), większość w kilkumiesięcznych
podróżach. Trafiłam na kilka naprawdę fajnych osób, choć w
większości podróżują od miasta do miasta, od hostelu do hostelu
i po prostu codziennie imprezują.
Z
parą Francuzów i Holendrem wybraliśmy się spełnić obowiązek
odwiedzenia Machu Picchu. Znaleźliśmy alternatywny sposób dotarcia
tam, zamiast płacić 200 dolarów za wycieczkę, lub drugie tyle za
pociąg, znaleźliśmy miejscowy busik, potem przesiadkę, a ostatni
etap pokonaliśmy pieszo, co zresztą wybiera mnóstwo ludzi. Do
Aguas Calientes, miasteczka u bram Machu, można dotrzeć tylko
pociągiem za 30 dolarów lub na piechotę. Spacer przez dżunglę
wzdłuż torów trwa około dwóch godzin. Polecam.
Aguas
Calientes to peruwiańskie Zakopane. Wszystko jest tu zrobione pod
turystów, którzy przyjeżdżają zobaczyć Machu Picchu i wszystko
jest okropnie drogie, za to miasteczko ma swój urok, głównie
dzięki otaczającym je zewsząd skałom. O poranku zerwaliśmy się,
żeby zobaczyć legendarny wschód słońca nad dawnym miastem Inków.
Wschód mnie ominął, bo musiałam wrócić do hostelu po paszport,
ale moja ekipa powiedziała potem, że niewiele straciłam, bo z
powodu chmur nie był taki spektakularny. Podjęłam się wejścia na
najwyższy szczyt w okolicy, czego moja leserska ekipa nie zrobiła
(a nawet wrócili do miasteczka autobusem za 45 soli) a po drodze
spotkałam Jolę i jej kumpli i po raz pierwszy od dwóch tygodni
usłyszałam polski język. Spędzenie trzech dni w Cusco i trzech na
wycieczce do Aguas Calientes pomogło mi nabrać oddechu, ale nagle
poczułam, że mam tak mało czasu na zobaczenie wszystkiego, że
postanowiłam natychmiast ruszać jak najdalej. Jutro będę już
jechać w stronę Boliwii.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)

























































