niedziela, 22 maja 2016

Wielki finał

Dziesięć dni przed powrotem do domu wsiadłam w samolot Santiago-Lima. Argentyna i Chile są znacznie spokojniejsze od głośnego Peru, a zwłaszcza jego stolicy, mimo to ten właśnie kraj najbardziej polubiłam i krzyczący "Taxi, lady? Taxi?" nawet mnie rozczulili. Wsiadłam w taksówkę i ruszyłam w stronę domu Mary, obserwując po raz kolejny najbardziej szalony ruch uliczny, jakiego kiedykolwiek byłam świadkiem. W stronę, gdyż nie znałam jej dokładnego adresu. Moim planem było jechać na Avenida La Molina i byłam pewna, że poznam dalszą drogę i poprowadzę taksówkarza. Całe szczęście, że po pół godziny drogi (Lima jest wielka) Mary zadzwoniła do mnie i powiedziała taksówkarzowi dokąd jechać. Lima ma tysiące miejsc, które wyglądają identycznie. Nigdy w życiu nie trafiłabym nigdzie.
Trzy dni spędziłyśmy w mieście, w piątek zobaczyłam kulisy peruwiańskiej telewizji - Mary została zaproszona do programu na żywo, aby wziąć udział w dyskusji o weganizmie. Kulisy telewizji w Peru nie różnią się niczym od naszych w TVP.
A potem wybrałyśmy się kawałek na północ.
Wyobraźmy sobie Tatry, podwyższmy je trzykrotnie i powiększmy powierzchniowo szesnaście razy. Potem dodajmy trochę tropikalnej roślinności. Witamy w Parku Narodowym Huascaran. Dla mnie raj. Aby tam dotrzeć wsiadamy w autobus w Limie i jedziemy do Huaraz. Blisko, tylko osiem godzin.
W tej ostatniej podróży towarzyszyła mi Mary. Pierwszego dnia wybrałyśmy się na własną rękę, busikiem, taksówką i piechotą do laguny Llanganuco, skąd widać ośnieżony szczyt Huascaran, najwyższy w Peru, a następnego dnia wybrałyśmy się na trekking do laguny 69.
Załatwianie wszystkiego przez agencje turystyczne wychodzi dużo prościej i taniej, a w końcu nauczyło mnie to ostatniej rzeczy, jakiej chciałam się w tej podróży nauczyć, o tym zaraz.
Jednym z problemów była powtórna aklimatyzacja. Nasz pokój był na trzecim piętrze i zawsze wchodziłam do niego zdyszana. Niezastąpiona koka!
Pozwolę sobie skrócić posta o opis zachwytu, jaki wywołały we mnie te górskie spacery i wypełnić to wolne miejsce zdjęciami.
Wracając z wycieczki do laguny 69 dowiedziałam się, że mam szansę następnego dnia iść na czterodniowy trekking zwany Santa Cruz. Chciałam iść w góry sama, ale zrozumiałam, że mój śpiwór (albo ja w nim) nie ma szans przetrwać nocnej temperatury na wysokości 4200m.n.p.m i z grupą uda mi się zobaczyć więcej i będzie to bezpieczniejsze. Jeden z niewielu minusów podróżowania samotnie. Kiedy wróciliśmy do miasta było już po dziewiątej wieczorem i mimo, że pracownik agencji turystycznej strasznie kombinował, a nawet kłamał mi w żywe oczy, było za późno, żeby załatwić cokolwiek innego i wykupiłam u nich wycieczkę.
Następnego dnia pojechałam na lodowiec, 5000m.n.p.m, a w środę na planowany trekking, który, normalnie trwający cztery dni, miałam zrobić w trzy. Okazało się, że przewodniczka nie wie nic o tym, że mam wrócić i idziemy od strony, od której normalnie się wraca i w sumie to ziomek z agencji nieźle mnie wkopał. Trochę się zdenerwowałam i poprzysięgłam mu zemstę, ale dwa dni trekkingu spędziłam po prostu ciesząc się górami.
A było czym się cieszyć! Towarzyszyli mi wspaniali ludzie, z którymi świetnie się dogadałam - z jednym chłopakiem nawet po polsku! - i jedne z najpiękniejszych widoków w tej podróży. Spaliśmy w namiotach na wysokości ok.3900m.n.p.m, w oddali widzieliśmy ośnieżone szczyty i było naprawdę bardzo, bardzo zimno.
Następnego dnia szliśmy dużo więcej, a jeśli ktoś miał siłę - jasne, że byłam pierwszą, która tę siłę miała - dodatkowo laguna na ok. 4700, u podnóża Alpamayo (5947), obdarzonej tytułem najpiękniejszej góry świata. Nie mam pojęcia kto rości sobie prawa do nadawania takich zaszczytów górom. Z laguny widać też Artesonraju (6025), szczyt znajdujący się w logo Paramount Pictures i to właśnie z tej laguny zrobione zostało zdjęcie. Na nasze nieszczęście oba szczyty zasłonięte były chmurami.
Noc spędziliśmy tym razem na wysokości 4700 i było jeszcze zimniej, ale wkrótce przewiało gdzieś chmury i dostrzegliśmy niewidoczne wcześniej, przepiękne, ośnieżone góry oraz tysiące gwiazd. Niesamowicie ogląda się niebo na południowej półkuli, widać trochę inne gwiazdy, a znajome znajdują się w innych miejscach. Niesamowicie wygląda księżyc, który w Europie widzimy jakby bokiem, a tam, ma kształt uśmiechu!
Przeprowadziłam długą dyskusję z przewodniczką i w końcu okazało się, że jedyną opcją, żebym zdążyła na mój autobus do Limy, od czego zależało czy zdążę na samolot do domu, był samotny powrót tą samą drogą. O 5:30, jeszcze przed wschodem słońca, wzięłam wszystkie swoje rzeczy i ruszyłam. Zachwycona. Na tle ciemnego nieba i jeszcze ciemniejszej doliny widziałam idealnie szczyt Artesonraju z lewej oraz Alpamayo i Quitaraju. Czułam się jak królowa gór, byłam zupełnie sama i marzyłam o tym, kiedy wrócę zdobyć te szczyty. A potem zdałam sobie sprawę, że właśnie zaczęłam wracać do domu. Na początek na piechotę.
A potem wzeszło słońce i tak zleciało mi dziewięć godzin.
Dotarłam do wioski koło drugiej, kupiłam zimną inka colę, zdjęłam buty, odbyłam miłą rozmowę z właścicielką kawiarenki, wsiadłam do busika z rozbawionymi Peruwiańczykami, spoglądałam na ośnieżone góry i prawie się rozpłakałam ze wzruszenia.
Dotarłam do Huaraz trzy godziny później. Pół godziny kłóciłam się z pracownikiem agencji, który cały czas kłamał mi w żywe oczy, ale tym razem udało mi się być nieugiętą i w końcu oddał mi całkiem sporą sumę pieniędzy. Pół godziny kłótni po hiszpańsku! Byłam twarda. Ostatnia lekcja w Peru!
A potem wzięłam prysznic w hostelu, wsiadłam w autobus, wróciłam do Limy, pożegnałam się z rodziną Mary, zjadłyśmy nasz ostatni peruwiański wegański lunch i spotkani znajomi odwieźli mnie na lotnisko.

















Tego posta wysyłam tydzień po powrocie do domu. Krótki morał bez sentymentu. Ta podróż była najlepszą rzeczą, jaką zrobiłam w życiu. Jestem ogromnie wdzięczna losowi i wzruszona, że miałam okazję przez dwa miesiące zobaczyć dżunglę, góry, ocean i wybrzeże, małe miasteczka, malutkie wioski, duże miasta i przeogromne miasta, pustynie, jeziora, wodospady, deszcz na Atacamie, poznałam ludzi z całego świata, nauczyłam się hiszpańskiego, radzić sobie ze wszystkim sama i mogłam przeżyć tyle! Czekam już na kolejne okazje do poznawania świata i totalnie polecam. Polecam odważyć się, trochę poplanować i ruszyć. Nic lepszego! Nic.


piątek, 6 maja 2016

Chille

Kiedy dotarłam do Viña del Mar, byłam lekko zmęczona podróżą. Wydaje się to niewybaczalnym stanem, bo przecież tak naprawdę nie robię nic oprócz jeżdżenia po świecie i oglądania go, co nie upoważnia do zmęczenia. Ale jednak ciągłe przewożenie się z miejsca na miejsce w końcu człowieka męczy. Większość ludzi, których poznałam, którzy podróżują dłużej, w takich momentach po prostu zostają gdzieś tydzień. Ja jednak nie mam sześciu miesięcy, ani tyle cierpliwości, więc najwięcej czasu w jednym miejscu spędziłam w San Pedro de Atacama, były to cztery dni, z tego jeden nieprzewidziany. 
Viña del Mar jest idealnym miejscem na zmęczenie, bo nie ma tam wiele oprócz plaży. Wreszcie też trafił mi się miły hostel, a nie rozpadający się jak w Argentynie. Czułam się trochę jak leser, ale pozwoliłam sobie na to i trzy dni spędziłam jedząc lody w ogromnej ilości, siedząc na plaży, jeżdżąc rowerem i oglądając zachody słońca nad Pacyfikiem. 
Na rowerze pojechałam do głośnego Valparaiso, miasta z ogromnym portem i ciasnym ulicami pełnymi wysokich budynków. Architektura Valparaiso jest szalona, jest tam wszystko obok siebie. 
Trzeciego dnia pojechałam do Santiago z grupą studentów z Argentyny, których poznałam w hostelu. Pierwszy dzień w Santiago był pierwszym dniem maja, wszystko było zamknięte,  co zmusiło mnie do kolejnego dnia chillu w Chile, ale dwa następne spędziłam na twardym zwiedzaniu miasta, które wbrew temu, co słyszałam wcześniej, jest zupełnie interesujące i miejscami niebrzydkie, chociaż krakowski smog to nic w porównaniu ze smogiem z Santiago. 
Odwiedziłam piękny dom Pabla Nerudy, muzeum pamięci i dowiedziałam się całkiem sporo o historii Chile. Jedna super ciekawostka. W 1971 roku planowano w Santiago bardzo ważną konferencję. Z tej okazji miał zostać wzniesiony specjalny budynek, jednak budowa tego, który zaprojektowano miała potrwać dwa lata i kosztować mnóstwo pieniędzy. Prezydent jednak nie poddał się, wezwał przez radio cały naród do pracy i kilka tysięcy osób przyszło pracować dniem i nocą, tak, że nowoczesny, designerski budynek powstał w 275 dni. Pracowali tam wszyscy, nawet pozornie nieprzydatni na budowie, na przykład muzycy i aktorzy przychodzili umilić swoją sztuką pracę wolontariuszy. 
Ostatnia ciekawostka, często temat pojawia się w small talkach z różnymi miejscowymi, jak malutka jest Europa. Sprawdziłam powierzchnię odwiedzanych krajów. Peru jest 4 razy większe od Polski (powierzchniowo, ludność to prawie 30mln, Polska prawie 40). Ogromna Argentyna jest prawie 9 razy większa i kierowcy ciężarówek śmiali się, gdy powiedziałam, że pewnie 10,12 godzin wystarczy, żeby przejechać Polskę od północy na południe. Argentyna ma około 8 tys kilometrów długości. (populacja 41mln). Chile, chociaż w najszerszym miejscu liczy sobie 170km, nadrabia długością i jest jak 2,5 Polski, mieszka tam 18mln ludzi. I nawet pozornie niewielka Boliwia, gdzie mieszka zaledwie 11,5mln ludzi, zajmuje terytorium, gdzie Polska zmieściłaby się 3,5 razu. 
Żadna podróż w Europie nie będzie już daleka.








czwartek, 28 kwietnia 2016

kraj na bonusie

Argentyny nie miałam w planach. Plany jednak ciągle się zmieniały i do Argentyny dotarłam, po dwudziestu czterech godzinach czekania na autobus z powodu zamkniętej granicy, a po dwunastu godzinach w wyczekanym autobusie znalazłam się w Salta. 
W Argentynie mają rzeczy, których dawno nie widziałam, na przykład dwupasmowe drogi, supermarkety, taksometry i jesień. 
Z tą drugą półkulą to jest śmieszna sprawa, choć tak oczywista. W Polsce właśnie zaczyna się wiosna, a tutaj liście spadają z drzew. Poza tym wakacje mają od grudnia do lutego, im dalej na południe tym zimniej, a na góry wspinają się od północnej strony, bo południowa jest stale obłożona grubym śniegiem. Niby to wszystko wiadomo, ale jednak zaskakuje. 
W Salta zakupiłam sportowe obuwie, coby zastąpić brzydkie i brudne buty skradzione na Atacamie, adidasy w stylu nie do końca argentyńskim. Według zasad tutejszej estetyki wszystko musi być wielkie i kolorowe. Buty na platformie są tu bardzo modne i nie jest to byle jaka platforma, ale tak wysoka, że trudno oderwać wzrok od sklepowych witryn. Moje adidasy są przynajmniej w jednym kolorze. 
Jedzenie również wpisuje się w te reguły, jest go dużo, jest tłuste i już utyłam tyle, ile straciłam w Peru. Jest też dużo porządnego wina. 
Teatr też można umieścić w tej kategorii argentyńskiej estetyki. W każdym razie aktorstwo. Dużo i kolorowo. I głośno. Spektakl był na szczęście krótki. 
No i argentyński akcent. Nie rozumiem ani słowa. Przesadzam, ale naprawdę trudno się z kimkolwiek dogadać. Mówią bardzo szybko i tak, jakby mieli pełne usta. 
Zwiedziłam Salta, potem super luksusowym busem nocnym (był tylko odrobinę droższy od mniej wypasionego busa) pojechałam do Córdoby, miasta o którym słyszałam tyle dobrego, a po dwóch dniach już normalnym busem pojechałam do Mendozy. W Córdobie miałam okazję zaznać trochę teatru i sztuki współczesnej (w estetyce argentyńskiej rzecz jasna) i tanga na głównym placu miasta. To było zupełnie piękne. Wyszłam ze spektaklu i usłyszałam muzykę, nie musiałam szukać. Najpierw tylko obserwowałam tańczące pary, a potem udało mi się dołączyć. Poznałam przeuroczego starszego pana, który cierpliwie uczył mnie jak tańczyć tango. Musiałam wyglądać zupełnie śmiesznie i niezgrabnie zwłaszcza w moich adidasach, wśród eleganckich pań na obcasach, ale bawiłam się przednio. 
Mendoza za to słynie z produkcji wina. Gdy przyjechałam okropnie lało i było zimno, winnice zwiedziłam więc jak typowy turysta z wycieczką, zamiast pożyczyć na przykład rower. 
Żeby zaznać trochę więcej przygód postanowiłam dojechać do Chile autostopem. Miałam dużo szczęścia, nie musiałam czekać, bo granica była otwarta mimo to, że dwa dni wcześniej spadło sporo śniegu. Jestem początkującym autostopowiczem, więc trochę czasu minęło zanim dotarłam na właściwą drogę (wskazówek udzielał mi pan bez zębów, za to z argentyńskim akcentem), ale kiedy tylko się na niej znalazłam, czekałam mniej niż pięć minut i już jechałam w stronę granicy z miłym kierowcą ciężarówki i trzynastoma tysiącami kilo cukru. Nie była to najszybsza podróż, ale droga prowadzi przez cudowne góry, podziwiałam więc Andy co jakiś czas wymieniając kilka zdań z kierowcą. Trochę dziwnie było, kiedy wyjeżdżając na wielki parking ciężarówek musiałam się schować za zasłonką, bo chyba nie wolno było mu wwozić tam ludzi. Nazywał mnie 'mochillera', mochilla to plecak. Na tym parkingu przeżyłam chwilę zwątpienia, bo w końcu musiałam wysiąść, kiedy prześwietlali zawartość ciężarówki, wpadłam na argentyńskiego żołnierza, mój kierowca gdzieś poszedł i już bałam się, że będzie problem z nielegalnym przekraczaniem granicy, nie rozumiałam ani słowa z tego, co mówili, ale ostatecznie pożegnałam mojego kierowcę, żeby nie musieć czekać wielu godzin na jego dokumenty i żołnierz sam znalazł mi kolejną ciężarówkę. Jestem pewna, że busem dojechałabym szybciej, (byłam już w busie, który wyprzedził korek w tunelu) ale przecież liczy się przygoda. 
Drugi kierowca był mniej zadowolony z mojej obecności. Pierwszy raz odezwał się do mnie po jakichś dwóch godzinach, kiedy zaczął się kolosalny korek ciężarówek do granicy. Spędziliśmy w tym korku pięć godzin. Dla mnie było to nawet trochę ciekawą obserwacją, ale on, kierowca, jeździ tą trasą trzy lub cztery razy w tygodniu od szesnastu lat. 
I kiedy już prawie dojechaliśmy do Los Andes, kiedy zastanawiałam się co zrobię w mieście w środku nocy, kierowca zatrzymał ciężarówkę, powiedział, że miasto jest kilometr stąd, wskazał kierunek i zostawił mnie na środku drogi o trzeciej w nocy. Zrozumiałam, że mam trzy opcje. Nie chciałam łapać stopa do miasta o tej godzinie, zresztą nic nie jechało. Nie chciałam iść przez przedmieścia w środku nocy, bo trochę bałam się ludzi. Zrobiłam więc jedyną słuszną rzecz, zachowując się jak prawdziwy autostopowicz, zeszłam z drogi i robiłam namiot w pobliskich krzakach. Do Los Andes doszłam następnego dnia rano i od razu wsiadłam w busa do Vina del Mar. Piszę stąd bezpieczna i po prysznicu, zupełnie zadowolona z wczorajszych przygód.











piątek, 22 kwietnia 2016

Granice

Oto jak działa Boliwia. Kolejka młodych, rozpieszczonych strefą Schengen podróżników Europejczyków stoi przed małą budką na pustyni w celu zdobycia kolejnej pieczątki do paszportu. Jeżdżąc po Unii nie zauważasz nawet kiedy wjeżdżasz do innego kraju, a tu najpierw pieczątka wyjazdowa, potem wjazdowa i jeszcze nie zgub karty imigracyjnej. Dla mnie to wszystko nowość, więc obserwuję z zainteresowaniem. I czeka nas wszystkich, którzy wycieczkę po Uyuni chcemy skończyć w Chile, mała niespodzianka w postaci dodatkowej opłaty za pieczątkę. Tylko 15 boliwianów, to około 8 złotych, nie obciąża znacznie naszych portfeli, za to jest nas tyłu, że niezła sumka wpłynie do kieszeni celnika. I policjanta, który stojąc obok przyzwala na malutkie naginanie prawa. Welcome to Boliwia. 
Albo żegnaj, Boliwio, witaj Chile. Autobus między jedną a drugą pieczątką pokonuje półgodzinną trasę, a zegarek twierdzi, że dwie i pół. Gubię się w tych strefach i jestem już poza czasem, nie zawsze wiem też jaki mamy dzień tygodnia. Liczę to co kilka dni. 
Do Chile nie wolno wnieść żadnych owoców, roślin i innych rzeczy z długiej listy, toteż spinam się odrobinę o mój woreczek z liśćmi koki. Najpierw zastanawiam się jak go przemycić, potem jak się go pozbyć, w końcu przyznaję się do posiadania go i zostaje mi odebrany, ale nie idę do więzienia ani nie muszę płacić. To nie Boliwia. 
San Pedro de Atacama to turystyczne miasteczko o totalnie pustynnym klimacie. Planowałam od razu po przyjeździe znaleźć internet i skontaktować się z kumplami Niemcami, których poznałam w kolorowych górach, ale zanim znalazłam internet znalazłam właśnie ich. Zdążyłam przejść może z 200 metrów. Tak naprawdę trudno tu o samotność, tylu innych podróżników spotyka się na każdym kroku. Na łódce na jeziorze Titicaca poznałam dwie siostry, Włoszki, z którymi pojechałam potem do La Paz, gdzie zostały dzień dłużej. Dwa dni później spotkałyśmy się na Uyuni, nasze wycieczki jechały równolegle. Moi kumple Niemcy zaprowadzili mnie do hostelu, kilka godzin później spotkałam tam owe Włoszki. Zero zaskoczenia. 
Potem pożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy do Valle de la Luna, zobaczyć trochę Atacamy. Następnego dnia planowałam nie robić nic, tylko trochę ogarnąć dalsze plany i zrobić pranie. Atacama to najbardziej suche miejsce świata. Deszcz pada tu dwa razy w roku. Można powiedzieć, że mam szczęście, bo padało przedwczoraj, wczoraj i dziś rano. 
Po kolejnym rowerowym dniu postanowiłam ruszyć się na południe przez Argentynę i tu kolejna niespodzianka. Przejście graniczne jest gdzieś wysoko w górach i zdarza się, że leży tam śnieg, wtedy autobus nie odjeżdża. Dowiadujesz się o tym rano, kiedy nie wiesz czy kupić bilet, czy jechać gdzieś indziej czy po prostu czekać. Mam nadzieję ruszyć za półtorej godziny, ale kto wie jak wygląda ta granica
***
Kończę pisać w Salta, dwa dni później. Bus o 9:30 w środę ostatecznie odjechał o 10 w czwartek i po dwunastu godzinach dotarł do Salta. Noc w San Pedro spędziłam na campingu z dwoma śmiesznymi ziomeczkami z Argentyny, jeden z nich miał granatowe ukulele, tak się poznaliśmy. Chociaż radzę sobie z hiszpańskim całkiem nieźle, akcent argentyński jest wielką zagadką. Lecę kupić mapę, bo w ogóle nie planowałam odwiedzać tego kraju. I adidasy, bo ktoś zgarnął moje sprzed hostelu, gdy całe uwalone gliną z Valle de la Muerte czekały aż je wyczyszczę. Nie wiem o Argentynie wiele, ale buty sprzedają tu na każdym kroku.









poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Będę musiała wrócić.

Czasem próbuje się zrobić zdjęcie w taki sposób, żeby fotografowany obiekt wyglądał lepiej. Tymczasem mój problem polegał na tym, że nie dało się zrobić zdjęcia, które oddałoby choć w połowie piękno tego, co przyszło mi oglądać. Brzmi to tak wzniośle, ale nie potrafię wyrazić swojego zachwytu słowami. 
Salar de Uyuni to pustynia soli i właściwie dlatego wybrałam Amerykę Południową. Bo chciałam zobaczyć Uyuni. Spóźniłam się miesiąc na porę deszczową, więc nie zobaczyłam wielkiego lustra po horyzont, ale nie żałuję. I tak było to jedno z najpiękniejszych miejsc mojego życia, a na porę deszczową jeszcze kiedyś wrócę.