Dziesięć dni przed powrotem do domu wsiadłam w samolot Santiago-Lima. Argentyna i Chile są znacznie spokojniejsze od głośnego Peru, a zwłaszcza jego stolicy, mimo to ten właśnie kraj najbardziej polubiłam i krzyczący "Taxi, lady? Taxi?" nawet mnie rozczulili. Wsiadłam w taksówkę i ruszyłam w stronę domu Mary, obserwując po raz kolejny najbardziej szalony ruch uliczny, jakiego kiedykolwiek byłam świadkiem. W stronę, gdyż nie znałam jej dokładnego adresu. Moim planem było jechać na Avenida La Molina i byłam pewna, że poznam dalszą drogę i poprowadzę taksówkarza. Całe szczęście, że po pół godziny drogi (Lima jest wielka) Mary zadzwoniła do mnie i powiedziała taksówkarzowi dokąd jechać. Lima ma tysiące miejsc, które wyglądają identycznie. Nigdy w życiu nie trafiłabym nigdzie.
Trzy dni spędziłyśmy w mieście, w piątek zobaczyłam kulisy peruwiańskiej telewizji - Mary została zaproszona do programu na żywo, aby wziąć udział w dyskusji o weganizmie. Kulisy telewizji w Peru nie różnią się niczym od naszych w TVP.
A potem wybrałyśmy się kawałek na północ.
Wyobraźmy sobie Tatry, podwyższmy je trzykrotnie i powiększmy powierzchniowo szesnaście razy. Potem dodajmy trochę tropikalnej roślinności. Witamy w Parku Narodowym Huascaran. Dla mnie raj. Aby tam dotrzeć wsiadamy w autobus w Limie i jedziemy do Huaraz. Blisko, tylko osiem godzin.
W tej ostatniej podróży towarzyszyła mi Mary. Pierwszego dnia wybrałyśmy się na własną rękę, busikiem, taksówką i piechotą do laguny Llanganuco, skąd widać ośnieżony szczyt Huascaran, najwyższy w Peru, a następnego dnia wybrałyśmy się na trekking do laguny 69.
Załatwianie wszystkiego przez agencje turystyczne wychodzi dużo prościej i taniej, a w końcu nauczyło mnie to ostatniej rzeczy, jakiej chciałam się w tej podróży nauczyć, o tym zaraz.
Jednym z problemów była powtórna aklimatyzacja. Nasz pokój był na trzecim piętrze i zawsze wchodziłam do niego zdyszana. Niezastąpiona koka!
Pozwolę sobie skrócić posta o opis zachwytu, jaki wywołały we mnie te górskie spacery i wypełnić to wolne miejsce zdjęciami.
Wracając z wycieczki do laguny 69 dowiedziałam się, że mam szansę następnego dnia iść na czterodniowy trekking zwany Santa Cruz. Chciałam iść w góry sama, ale zrozumiałam, że mój śpiwór (albo ja w nim) nie ma szans przetrwać nocnej temperatury na wysokości 4200m.n.p.m i z grupą uda mi się zobaczyć więcej i będzie to bezpieczniejsze. Jeden z niewielu minusów podróżowania samotnie. Kiedy wróciliśmy do miasta było już po dziewiątej wieczorem i mimo, że pracownik agencji turystycznej strasznie kombinował, a nawet kłamał mi w żywe oczy, było za późno, żeby załatwić cokolwiek innego i wykupiłam u nich wycieczkę.
Następnego dnia pojechałam na lodowiec, 5000m.n.p.m, a w środę na planowany trekking, który, normalnie trwający cztery dni, miałam zrobić w trzy. Okazało się, że przewodniczka nie wie nic o tym, że mam wrócić i idziemy od strony, od której normalnie się wraca i w sumie to ziomek z agencji nieźle mnie wkopał. Trochę się zdenerwowałam i poprzysięgłam mu zemstę, ale dwa dni trekkingu spędziłam po prostu ciesząc się górami.
A było czym się cieszyć! Towarzyszyli mi wspaniali ludzie, z którymi świetnie się dogadałam - z jednym chłopakiem nawet po polsku! - i jedne z najpiękniejszych widoków w tej podróży. Spaliśmy w namiotach na wysokości ok.3900m.n.p.m, w oddali widzieliśmy ośnieżone szczyty i było naprawdę bardzo, bardzo zimno.
Następnego dnia szliśmy dużo więcej, a jeśli ktoś miał siłę - jasne, że byłam pierwszą, która tę siłę miała - dodatkowo laguna na ok. 4700, u podnóża Alpamayo (5947), obdarzonej tytułem najpiękniejszej góry świata. Nie mam pojęcia kto rości sobie prawa do nadawania takich zaszczytów górom. Z laguny widać też Artesonraju (6025), szczyt znajdujący się w logo Paramount Pictures i to właśnie z tej laguny zrobione zostało zdjęcie. Na nasze nieszczęście oba szczyty zasłonięte były chmurami.
Noc spędziliśmy tym razem na wysokości 4700 i było jeszcze zimniej, ale wkrótce przewiało gdzieś chmury i dostrzegliśmy niewidoczne wcześniej, przepiękne, ośnieżone góry oraz tysiące gwiazd. Niesamowicie ogląda się niebo na południowej półkuli, widać trochę inne gwiazdy, a znajome znajdują się w innych miejscach. Niesamowicie wygląda księżyc, który w Europie widzimy jakby bokiem, a tam, ma kształt uśmiechu!
Przeprowadziłam długą dyskusję z przewodniczką i w końcu okazało się, że jedyną opcją, żebym zdążyła na mój autobus do Limy, od czego zależało czy zdążę na samolot do domu, był samotny powrót tą samą drogą. O 5:30, jeszcze przed wschodem słońca, wzięłam wszystkie swoje rzeczy i ruszyłam. Zachwycona. Na tle ciemnego nieba i jeszcze ciemniejszej doliny widziałam idealnie szczyt Artesonraju z lewej oraz Alpamayo i Quitaraju. Czułam się jak królowa gór, byłam zupełnie sama i marzyłam o tym, kiedy wrócę zdobyć te szczyty. A potem zdałam sobie sprawę, że właśnie zaczęłam wracać do domu. Na początek na piechotę.
A potem wzeszło słońce i tak zleciało mi dziewięć godzin.
Dotarłam do wioski koło drugiej, kupiłam zimną inka colę, zdjęłam buty, odbyłam miłą rozmowę z właścicielką kawiarenki, wsiadłam do busika z rozbawionymi Peruwiańczykami, spoglądałam na ośnieżone góry i prawie się rozpłakałam ze wzruszenia.
Dotarłam do Huaraz trzy godziny później. Pół godziny kłóciłam się z pracownikiem agencji, który cały czas kłamał mi w żywe oczy, ale tym razem udało mi się być nieugiętą i w końcu oddał mi całkiem sporą sumę pieniędzy. Pół godziny kłótni po hiszpańsku! Byłam twarda. Ostatnia lekcja w Peru!
A potem wzięłam prysznic w hostelu, wsiadłam w autobus, wróciłam do Limy, pożegnałam się z rodziną Mary, zjadłyśmy nasz ostatni peruwiański wegański lunch i spotkani znajomi odwieźli mnie na lotnisko.
Tego posta wysyłam tydzień po powrocie do domu. Krótki morał bez sentymentu. Ta podróż była najlepszą rzeczą, jaką zrobiłam w życiu. Jestem ogromnie wdzięczna losowi i wzruszona, że miałam okazję przez dwa miesiące zobaczyć dżunglę, góry, ocean i wybrzeże, małe miasteczka, malutkie wioski, duże miasta i przeogromne miasta, pustynie, jeziora, wodospady, deszcz na Atacamie, poznałam ludzi z całego świata, nauczyłam się hiszpańskiego, radzić sobie ze wszystkim sama i mogłam przeżyć tyle! Czekam już na kolejne okazje do poznawania świata i totalnie polecam. Polecam odważyć się, trochę poplanować i ruszyć. Nic lepszego! Nic.
niedziela, 22 maja 2016
piątek, 6 maja 2016
Chille
Kiedy dotarłam do Viña del Mar, byłam lekko zmęczona podróżą. Wydaje się to niewybaczalnym stanem, bo przecież tak naprawdę nie robię nic oprócz jeżdżenia po świecie i oglądania go, co nie upoważnia do zmęczenia. Ale jednak ciągłe przewożenie się z miejsca na miejsce w końcu człowieka męczy. Większość ludzi, których poznałam, którzy podróżują dłużej, w takich momentach po prostu zostają gdzieś tydzień. Ja jednak nie mam sześciu miesięcy, ani tyle cierpliwości, więc najwięcej czasu w jednym miejscu spędziłam w San Pedro de Atacama, były to cztery dni, z tego jeden nieprzewidziany.
Viña del Mar jest idealnym miejscem na zmęczenie, bo nie ma tam wiele oprócz plaży. Wreszcie też trafił mi się miły hostel, a nie rozpadający się jak w Argentynie. Czułam się trochę jak leser, ale pozwoliłam sobie na to i trzy dni spędziłam jedząc lody w ogromnej ilości, siedząc na plaży, jeżdżąc rowerem i oglądając zachody słońca nad Pacyfikiem.
Na rowerze pojechałam do głośnego Valparaiso, miasta z ogromnym portem i ciasnym ulicami pełnymi wysokich budynków. Architektura Valparaiso jest szalona, jest tam wszystko obok siebie.
Trzeciego dnia pojechałam do Santiago z grupą studentów z Argentyny, których poznałam w hostelu. Pierwszy dzień w Santiago był pierwszym dniem maja, wszystko było zamknięte, co zmusiło mnie do kolejnego dnia chillu w Chile, ale dwa następne spędziłam na twardym zwiedzaniu miasta, które wbrew temu, co słyszałam wcześniej, jest zupełnie interesujące i miejscami niebrzydkie, chociaż krakowski smog to nic w porównaniu ze smogiem z Santiago.
Odwiedziłam piękny dom Pabla Nerudy, muzeum pamięci i dowiedziałam się całkiem sporo o historii Chile. Jedna super ciekawostka. W 1971 roku planowano w Santiago bardzo ważną konferencję. Z tej okazji miał zostać wzniesiony specjalny budynek, jednak budowa tego, który zaprojektowano miała potrwać dwa lata i kosztować mnóstwo pieniędzy. Prezydent jednak nie poddał się, wezwał przez radio cały naród do pracy i kilka tysięcy osób przyszło pracować dniem i nocą, tak, że nowoczesny, designerski budynek powstał w 275 dni. Pracowali tam wszyscy, nawet pozornie nieprzydatni na budowie, na przykład muzycy i aktorzy przychodzili umilić swoją sztuką pracę wolontariuszy.
Ostatnia ciekawostka, często temat pojawia się w small talkach z różnymi miejscowymi, jak malutka jest Europa. Sprawdziłam powierzchnię odwiedzanych krajów. Peru jest 4 razy większe od Polski (powierzchniowo, ludność to prawie 30mln, Polska prawie 40). Ogromna Argentyna jest prawie 9 razy większa i kierowcy ciężarówek śmiali się, gdy powiedziałam, że pewnie 10,12 godzin wystarczy, żeby przejechać Polskę od północy na południe. Argentyna ma około 8 tys kilometrów długości. (populacja 41mln). Chile, chociaż w najszerszym miejscu liczy sobie 170km, nadrabia długością i jest jak 2,5 Polski, mieszka tam 18mln ludzi. I nawet pozornie niewielka Boliwia, gdzie mieszka zaledwie 11,5mln ludzi, zajmuje terytorium, gdzie Polska zmieściłaby się 3,5 razu.
Żadna podróż w Europie nie będzie już daleka.
Viña del Mar jest idealnym miejscem na zmęczenie, bo nie ma tam wiele oprócz plaży. Wreszcie też trafił mi się miły hostel, a nie rozpadający się jak w Argentynie. Czułam się trochę jak leser, ale pozwoliłam sobie na to i trzy dni spędziłam jedząc lody w ogromnej ilości, siedząc na plaży, jeżdżąc rowerem i oglądając zachody słońca nad Pacyfikiem.
Na rowerze pojechałam do głośnego Valparaiso, miasta z ogromnym portem i ciasnym ulicami pełnymi wysokich budynków. Architektura Valparaiso jest szalona, jest tam wszystko obok siebie.
Trzeciego dnia pojechałam do Santiago z grupą studentów z Argentyny, których poznałam w hostelu. Pierwszy dzień w Santiago był pierwszym dniem maja, wszystko było zamknięte, co zmusiło mnie do kolejnego dnia chillu w Chile, ale dwa następne spędziłam na twardym zwiedzaniu miasta, które wbrew temu, co słyszałam wcześniej, jest zupełnie interesujące i miejscami niebrzydkie, chociaż krakowski smog to nic w porównaniu ze smogiem z Santiago.
Odwiedziłam piękny dom Pabla Nerudy, muzeum pamięci i dowiedziałam się całkiem sporo o historii Chile. Jedna super ciekawostka. W 1971 roku planowano w Santiago bardzo ważną konferencję. Z tej okazji miał zostać wzniesiony specjalny budynek, jednak budowa tego, który zaprojektowano miała potrwać dwa lata i kosztować mnóstwo pieniędzy. Prezydent jednak nie poddał się, wezwał przez radio cały naród do pracy i kilka tysięcy osób przyszło pracować dniem i nocą, tak, że nowoczesny, designerski budynek powstał w 275 dni. Pracowali tam wszyscy, nawet pozornie nieprzydatni na budowie, na przykład muzycy i aktorzy przychodzili umilić swoją sztuką pracę wolontariuszy.
Ostatnia ciekawostka, często temat pojawia się w small talkach z różnymi miejscowymi, jak malutka jest Europa. Sprawdziłam powierzchnię odwiedzanych krajów. Peru jest 4 razy większe od Polski (powierzchniowo, ludność to prawie 30mln, Polska prawie 40). Ogromna Argentyna jest prawie 9 razy większa i kierowcy ciężarówek śmiali się, gdy powiedziałam, że pewnie 10,12 godzin wystarczy, żeby przejechać Polskę od północy na południe. Argentyna ma około 8 tys kilometrów długości. (populacja 41mln). Chile, chociaż w najszerszym miejscu liczy sobie 170km, nadrabia długością i jest jak 2,5 Polski, mieszka tam 18mln ludzi. I nawet pozornie niewielka Boliwia, gdzie mieszka zaledwie 11,5mln ludzi, zajmuje terytorium, gdzie Polska zmieściłaby się 3,5 razu.
Żadna podróż w Europie nie będzie już daleka.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)







