poniedziałek, 28 marca 2016

¡Welcome to Peru!

Świat jest najmniejszy na świecie. Kiedy Mary była w Polsce, poznała przez couchsurfing sąsiadkę Domi, a ja poznałam Domi na imprezie po treningu na ściance, w Krakowie. Efekt jest taki, że nie zginęłam w Limie.
Chodzi mi o to, że Domi skontaktowała mnie z Mary, która chętnie zgodziła się przyjąć mnie w Limie i dzięki temu byłam spokojna o moje pierwsze dni w Ameryce Południowej. Mary jest moim najlepszym przewodnikiem i uczę się od niej jak załatwić sobie wszystko, czego mi trzeba. Pilnie obserwuję. I słucham, żeby w końcu zacząć mówić więcej niż "muchas gracias".
Mary sama zaproponowała, że przyjdzie po mnie na lotnisko. Wysiadłam z samolotu podekscytowana, że to się dzieje, nie mogę w to uwierzyć, ale jestem na innym kontynencie i spróbowałam wytłumaczyć panu, który obejrzał mój paszport, dokąd właściwie zmierzam, na co on odpowiedział "calm down" I wbił mi miesięczną wizę. Odetchnęłam z ulgą, gdy odzyskałam plecak i wyszłam do tłumu Peruwiańczyków czekających na tych, których imiona zapisali wyraźnie na kartkach. Mary nie miała kartki z moim imieniem, miała za to torbę z logo i napisem "Kraków".
Moja przewodniczka mieszka w Ate, dzielnicy, która jest dość daleko... a,  zaraz, w Limie mieszka 9 milionów ludzi. To jak pięć Warszaw. Wszędzie jest daleko. Lima jest ogromnie głośna, kolorowa i nie do ogarnięcia, jest jakby połączyć ze sobą przedmieścia różnych miast, powielić, trochę sponiewierać i wypełnić 9 milionami Peruwiańczyków. I wśród nich jedyna blondynka i prawdopodobnie też najwyższy człowiek w mieście - ja. Może nie w każdej dzielnicy, Miraflores i Barranco są pełne Gringos, ale właśnie dzięki temu, gdzie Mary mieszka, poznałam stolicę z wielu stron.
Czyste szaleństwo, sama w życiu bym się tu nie odnalazła, a na pewno nigdzie nie dojechałabym komunikacją miejską, ba, nawet nie udałoby mi się znaleźć przystanku, bo tylko niektóre są oznaczone. To, gdzie na ulicy trzeba stanąć, żeby autobus się zatrzymał po prostu trzeba wiedzieć. Rozkładu jazdy nie ma. Po prostu czekasz i w końcu coś przyjeżdża, a Ty musisz wiedzieć dokąd jedziesz. Im bliżej centrum tym ciekawiej, tam rządzą małe busy, w każdym z nich jedzie Peruwiańczyk, który już z daleka krzyczy dokąd zmierza, oferuje wolne miejsca i upycha tłum w środku tak, aby zmieściło się jeszcze parę osób. Potem zbiera pieniądze. "sol cinquento" mówi, na co Mary odpowiada "no, un sol" i nie płacimy więcej. Co drugie auto na ulicach Limy to taksówka, trudno się dziwić, autobusem raczej nigdzie nie zdążysz, a w dzielnicach o mniejszym ruchu kursują mototaxi, które dostarczają mi sporo rozrywki. Do małego motocykla montuje się daszek i kanapę, a potem wozi ludzi na małych dystansach biorąc sol za osobę. Można też się ścigać. Wspomnę tylko, że na ulicach chaos, busiki wyprzedzają samochody i taksówki, znienacka wyskakują mototaxi, które włączają się w wyścig. Pomaga częste i głośne użycie klaksonu.
Mary jest twardo wojującą weganką, więc prowadzi mnie do swoich ulubionych miejsc, w których serwują typowe peruwiańskie jedzenie w wersji wege. Kocham peruwiańską kuchnię! Warzywa i owoce, które sprowadzają do Limy z pobliskiej (powiedzmy) dżungli są przepyszne, a Peruwiańczycy wiedzą jak ten potencjał wykorzystać. Zanim wyjadę muszę kupić książkę kucharską i zapraszam na obiady na Dietla. Muszę tylko zacząć sprowadzać owoce z peruwiańskiej dżungli. Kupiłam dzisiaj trzy awokado wielkości piłki ręcznej, garść malutkich mandarynek i dwie kiści bananów różnych odmian, są takie malutkie i może to wcale nie banany, za pięć soli.
Jeden sol to około dziewięćdziesiąt groszy. Wszystko wydaje mi się bardzo tanie. Obiad, który ledwo wciskamy z powodu ilości, kosztuje dziesięć soli, a bilet na zupełnie wygodny autobus, który w siedem godzin pokonuje Andy, wjeżdżając na wysokość 5 tysięcy metrów nad poziomem morza (o tym za chwilę) czterdzieści soli.
W dwa dni Mary oprowadziła mnie po większości dzielnic Limy. Są święta, więc ludzie nigdzie się nie spieszą, przesiadują nawet chętnie na ulicach i w parkach ot tak. Na każdym rogu ktoś sprzedaje wodę, słodycze i inka colę, która smakuje jak witaminka dla dzieci rozpuszczona w wodzie. Gorąco i duszno. W Limie nigdy nie pada. Całe miasto obwieszone plakatami wyborczymi, a nawet nie tylko plakatami, wielkie napisy na ścianach, a nawet ułożone z kamieni na wzgórzu obok miasta (serio!) logo to część kampanii.
Niestety Lima nie jest najbardziej świętującym Wielkanoc miastem. Co prawda przy głównym placu sprzedają plecionki z palmowych liści z krzyżem i figurką Jezusa, zderzyłam się z procesją goniącą Jezusa niosącego krzyż, w wege barze włączono telewizję, w której akurat leciała latynoska wersja Pasji, a na ulicy pan sprzedawał plakaty do wyboru z Jezusem albo Violettą, ale za bardzo świąt nie poczułam. A szkoda!
Byłyśmy też w dwóch reprezentacyjnych dzielnicach Limy. Te hałaśliwe, kolorowe i bez Gringos wydały mi się ciekawsze, ale Mary zabroniła mi robić zdjęcia i zabrała mnie stamtąd jak najszybciej, wierzę jej, że nie jest tam zbyt bezpiecznie. A trochę się wyróżniam. Dzieci patrzą na mnie zaskoczone, a potem się uśmiechają. Wiem już jak czują się czarnoskórzy w Warszawie. W Miraflores było jeszcze kilka blondynek, chociaż nie za dużo, była szansa na kąpiel w Pacyfiku i były koty. Parque de los Gatos, chociaż naprawdę nazywa się parkiem Keneddy'ego, zawdzięcza swoją nieformalną nazwę kotom, które rozmnożyły się tam. Teraz wszyscy przychodzą je głaskać, a one wylegują się gdzie im się podoba nie zwracając najmniejszej uwagi na ludzi, którzy je dotykają.
Myślałam, że zostanę w Limie do wtorku, ale Mary zaproponowała mi wycieczkę do La Merced, gdzie mieszka jej siostra i ciocia. La Merced leży w Chanchamaya, które z kolei leży na skraju dżungli.
O dżungli, podróży do niej i tym jak pomocne są liście koki wkrótce!
Besos de selva!!!!!!